Grażyna Gramza
W sercu naszego „Biuletynu” bije puls niezwykłej osobowości – mimo upływu lat, wciąż pełnej energii dziennikarki Joanny Paszkiewicz, która od lat ubogaca nas swoją pasją i niezachwianym zaangażowaniem. Jej historia to nie tylko opowieść o zawodzie, lecz także świadectwo czasu, który, choć nieubłaganie płynie, nie zdołał przygasić jej ducha. Jak sama mówi, motywuje ją możliwość pisania w języku, który odzwierciedla jej tożsamość, a pisanie o ważnych sprawach jest dla niej istotne, bo choć jest samotnicą, ma silny instynkt społeczny. Każdy, kto choć raz miał okazję czytać jej teksty, wie, że są one czymś więcej niż zwykłym zapisem wydarzeń. To opowieści, które mają duszę, które przywołują obrazy, budzą emocje i skłaniają do refleksji.
Dziś, gdy patrzymy na jej dorobek, trudno nie czuć wdzięczności za jej wkład w „Biuletyn”. To dzięki niej nasze czasopismo ma swoją historię, głębię i niepowtarzalny charakter za co serdecznie dziękujemy!
————————————————————————————————————–
Wiedziała, że chce pisać, chociaż było to w czasach gdy zawód dziennikarza postrzegany był negatywnie z powodu podporządkowania mediów władzy komunistycznej. O okresie rozpoczynania pracy dziennikarskiej – w połowie lat siedemdziesiątych mówi bez sentymentów; szybko zrozumiała, że wszystko odbywa się za zgodą odpowiedniego wydziału Komitetu Centralnego PZPR i że polskim dziennikarstwem rządzi cenzura.
Trudno było żyć w tak podzielonym świecie, gdzie to co oficjalne nijak miało się do rzeczywistości, w której po prostu brakowało wszystkiego, a łączenie pracy zawodowej z rolą żony i matki bywało wyzwaniem. Joanna przyznaje, że życie domowe ją przerastało; po wyjściu z redakcji w sklepie znajdowała tylko ocet i makaron. Jej mąż, geolog, większość czasu spędzał w terenie, więc również trudno było na niego liczyć.
O roli kobiety w Polsce mówi bez owijania w bawełnę. Uważa, że absurdalne były (i wciąż są) wymagania wobec kobiet. Mają być idealnymi żonami, matkami, wyglądać doskonale i być opoką dla rodziny. Jest zdania, że strażniczkami tych tradycyjnych wzorców były (są) też same kobiety, wspierane przez kościelną tradycję.
Joanna pochodzi z rodziny szanowanych obywateli: prawników, lekarzy, inżynierów. Jej najbliższe otoczenie stanowili patrioci, dla których suwerenność państwa była sprawą kluczową. W domu dbano o tzw. dobre wychowanie, członkowie rodziny chętnie korzystali z kultury. Zbiory książek były spore, a wyjścia do teatru i na koncerty muzyki poważnej czymś oczywistym. Znajomość języków obcych, starania o wyjazdy do Francji czy Włoch były również normą. Przynależność do inteligencji uwidaczniała się też w stonowanym stroju i zachowaniu.
Joanna, urodzona w Warszawie w czasie wojny, znała pomyślność swojej rodziny tylko z opowiadań. Dorastała w skromnych warunkach, tym niemniej wyższe studia były dla niej czymś naturalnym. Choć w rodzinie nie było tradycji artystycznych jej matka po wojnie spełniła swoje marzenie – ukończyła historię sztuki na Uniwersytecie Jagiellońskim. Pracowała w muzeach w Krakowie i Warszawie, będąc przedstawicielką tej części elity kulturalnej, która nie popierała nowej władzy. Pasję do pracy twórczej i bezwarunkowe jej oddanie przekazała córce.
Joanna pamięta też pewien szczególny moment, który uczulił ją na znaczenie pracy twórczej. W wieku 11-12 lat była obecna podczas wieczornego spotkania pewnej krakowskiej malarki z malarzem i scenografem Kazimierzem Mikulskim. Oboje rozmawiali, stojąc pośród dekoracji na zaciemnionej scenie pustego teatru. To wtedy Joanna odkryła, że sztuka jest czymś wyjątkowym, nieuchwytnym, czymś co należy podtrzymywać i rozwijać. Ważne było wtedy dla niej niewątpliwie i samo miasto- pełen zabytków Kraków. Pochodząc z niereligijnej rodziny chętnie odwiedzała kościoły, by poczuć ich ciszę i piękno.
Po 1955 pojawiło się w jej życiu nowe, jakże odmienne miasto – Warszawa. Nadeszła odwilż polityczna roku 1956. Jako symbol powszechnej wiary w lepsze jutro pamięta półmilionowy wiec na placu Defilad, w którym uczestniczyła wraz z matką. W drugiej połowie lat 50. silnie przenikała do Polski kultura zachodnia. Joanna, wtedy uczennica Państwowego Liceum Sztuk Plastycznych, mogła dokonywać intelektualnych podróży dzięki „zachodnim” lekturom. Szczególnie zapamiętała powieść „Mandaryni” Simone de Beauvoir, stawiającą pytania o rolę intelektualistów w powojennej rzeczywistości.
W 1966 roku Joanna ukończyła w Warszawie studia na Wydziale Filozoficznym (Wydział Socjologii). Jej praca magisterska, której promotorką była kierująca katedrą socjologii moralności prof. dr Maria Ossowska, dotyczyła dwóch przeciwstawnych pojęć – konformizmu i nonkonformizmu.
Rozpoczęta w Warszawie w 1974 etatowa praca dziennikarska stała się mieszaniną satysfakcji i rozczarowań. Z prawdziwą przyjemnością wspomina jedynie ostatnie, najintensywniejsze polskie lata dziennikarskie w redakcji tygodnika „Radar” (1982-1987). W tej redakcji mogła współpracować z młodymi dziennikarzami, którzy wierzyli w wolność prasy (jednym z nich byl ważny później reportażysta Marek Miller). W „Radarze” podejmowała głównie tematy społeczne. W 1989 ukazał się jej książkowy zbiór, zróżnicowanych tematycznie reportaży, zatytułowany „Mój program na 24 godziny”, a ilustrowały go rysunki Edwarda Dwurnika, które sam wybrał.
W końcowym, warszawskim okresie Joanna równolegle pracowała w czasopiśmie „Sztuka” i w Galerii Krytyków. Jednym z najtrudniejszych przedsięwzięć organizacyjnych była, jak wszystkie podlegająca cenzurze, wystawa „Pejzaż społeczny w fotografii i rysunku prasowym”. Młodzi fotoreporterzy chcieli ukazywać Polskę taką jaką była – bez upiększeń i przekłamań. Stałym ówczesnym wątkiem tekstów Joanny o sztuce był polski plakat i jego wybijające się indywidualności, by wymienić ze starszego i młodszego pokolenia dwa nazwiska – Henryk Tomaszewski i Jerzy Czerniawski.
Pęknięcie w życiorysie
Kiedy emigrowała – już jako dojrzała osoba, wiedziała, że pozostawia za sobą dotychczasowe życie, ale związek z drugim mężem pobudził jej pragnienie przygód. To on, Holender przekonał ją, że warto podążać w nieznane, poczuć się inaczej, lepiej – nawet za cenę tak dużej zmiany, jak wyjazd z kraju. Sam opuścił Holandię na dobre mając 19 lat i nigdy tego nie żałował.
Joanna mówi, że emigracja to pęknięcie w życiorysie; dobrowolnie zrezygnowała z pozycji społecznej, którą zdobywała przez lata. Do Holandii przyjechała mając 46 lat, a to jest to wiek, w którym trudno już liczyć na karierę zawodową. A jednak… pożegnała Warszawę, dwudziestoletnią córkę, redakcyjnych przyjaciół i rozpoczęła życie, w wybranej przez męża z dezynwolturą, Fryzji. Opisy trudnego dla niej okresu przejściowego znajdziemy w książce „Zachodnie losy Polaków” (obejmuje prace nagrodzone w międzynarodowym konkursie o tymże tytule) oraz w przeznaczonym dla „Biuletynu” cyklu „Notes ogrodowy”, w którym przez dziesięć lat dzieliła się z czytelnikami obserwacjami z życia holenderskiej prowincji.
Z drugim mężem przeżyla 13 lat, jednak kiedy on postanowił wrócić do miejsca dawnych swoich sukcesów – Afryki Wschodniej, nie zdecydowała się mu towarzyszyć. Przebywali tam razem wcześniej, a efektem długiej ich podróży jest opublikowany przez PNKV w 2020 roku zbiór prozatorskich miniatur “Sseguku”. Joanna pisze w przedmowie, że pobyt w Ugandzie był lekcją, którą zapamiętała na zawsze. To tam między innymi zrozumiała, jak dojmujący może być „głód książki”. Mieszkała w domu wiejskiego pastora, gdzie poza Biblią były tylko książeczki dla dzieci. Dopiero w stolicy natrafiła na sklep z niewielkim księgozbiorem pozostałym po Brytyjczykach. To lektura listów wymienianych między Henry Millerem i Brendą Wenus pomogła jej przetrwać bezksiążkowy epizod. Obserwując życie w Ugandzie, widziała je także przez pryzmat wspomnień męża. Trafiły później do książki „Rozmowy z Johnem”. Jej kontynuacja ukaże się wkrótce.
Nazwisko Joanna Paszkiewicz pojawiło się w „Biuletynie” jeszcze zanim dziennikarka zamieszkała na stałe w Holandii. W 1987 roku „Biuletyn” zamieścił przedruk jej reportażu „Trudne imię” (o polskim wychodźcy, studencie konserwatorium w Amsterdamie). Przez dziesięć lat zamieszczała teksty o bardzo różnej tematyce i z różną czestotliwością. Dopiero w 1999 pojawił się wspomniany cykl zatytułowany „Notes ogrodowy”. Obecnie co numer ukazują się jej dwie stałe rubryki: „Notes plastyczny” i „Poczta z Groningen”. Kilka lat temu na pytanie, który z tekstów sama by wyrożniła, odpowiedziała, że ważnym był artykuł „Czego nauczyła mnie Folkingestraat” (nr 3/1998). Ważyła w nim każdy wyraz, ponieważ dotyczył stereotypu Polaka jako antysemity. Pisała ten artykuł przez miesiąc, a za (otrzymane wyjatkowo!) honorarium kupiła farby akrylowe, którymi namalowała serię obrazów „Polskie kolory”.
W świat abstrakcji – powrót do malowania
Właśnie w Holandii znalazła czas na wznowienie twórczości plastycznej. W jej abstrakcyjnych obrazach można doszukać się wpływów polskiej szkoły plakatu. Jest w nich coś szorstkiego, nie zawsze zrozumiałego dla odbiorcy – cudoziemca. Joanna jest zdania, że ta jej tworczość wpisuje się w krąg kultury polskiej, i o ile jej teksty dają się przełożyć na inny język, o tyle z malarstwem jest inaczej. Czy jest tak uniwersalne jak się często zakłada? Ponadto ta jej twórczość wywodzi się z innego sposobu myślenia o roli sztuki – z chęci podejmowania tematów przede wszystkim egzystencjalnych, nie estetycznych.
Wykorzystywanie form geometrycznych tłumaczy obraz okna, nieopuszczający ją przez mijające dziesięciolecia, wybity na kształt ludzkiej sylwetki. Przez to okno z krzykiem wyskoczył mężczyzna torturowany w krakowskim Urzędzie Bezpieczeńtwa. Słyszała jego krzyk, tego samego dnia widziała rozbitą szybę – ślad po czyimś życiu. W Holandii kierowniczka jednej z galerii powiedziała Joannie, że przeraża ją jej sztuka. Może w jej pracach pozostaje aura złych wspomnień? Są zagadkowe, a wiele zostaje w nich pozostawione domysłom.
W Holandii Joanna szczególnie ceni sobie możność uczestniczenia w grupach artystycznych. Przykłady z Groningen: spółdzielnia-galeria „KUNST en kunst”, „Groninger Kunstenaars Kollektief”, komisja sztuki w oddziale organizacji „Humanitas” – jako szczególnie ważna „Galeria Noord”, gdzie przez 12 lat była też organizatorem wystaw. Starała się również o małe projekty wystawiennicze, była to np. długa seria bibliotecznych wystaw zatytułowana „One Picture Gallery”.
Co do pisania… Miało być możliwe – zawsze. Zachowanie umiejętności dziennikarskiego pisania w ojczystym języku pozostaje nadrzędne. Dla czytelnika zamieszkałego w Polsce zaczęła przesyłać jako holenderska korespondentka teksty do kolejno trzech tytułów: „Format”, „Bez Wierszówki” i „Ostoja”. W Holandii zyskała też nowe doświadczenie – od 20 lat samodzielnie prowadzi serię wywiadów dla pisma dzielnicowego. Wcale nie jest to łatwe zadanie, ponieważ za treści tego cyklu odpowiada przed czytelnikami bezpośrednio.
Wolność wypowiedzi czyli współpraca z „Biuletynem”
Dla „Biuletynu” pisze od 36 lat. I bardzo to sobie ceni ze względu na wolność wypowiedzi, tym niemniej podkreśla, że neutralność tego pisma – jak każdego zresztą – to iluzja. „Biuletyn” nie tkwi przecież w próżni; odzwierciedla tendencje polityczne, społeczne, artystyczne. Na linię pisma wywierają wpływ przede wszystkim redaktorzy naczelni. Jos Vriesema (1997-2002) chętnie widział na jego łamach publicystykę o tematyce etycznej, filozoficznej, religioznawczej. Rein Bakhuizen van den Brink (1993-1996) wyczulony był na kwestie zwiazane ze sztuką, literaturą, muzyką. Obecny redaktor naczelny, Waldemar Pankiw, stara się promować artystów o polskich korzeniach. Trzeba tu dodać, że w pewnych okresach dominowali w „Biuletynie” holenderscy autorzy zafascynowani kulturą polską. Obecnie zdecydowany wpływ na pismo wywierają Polacy.
Joanna przypomina sobie z przeszłości wielu redaktorów i współpracowników „Biuletynu”, choć tu wymienia tylko dwa nazwiska: Hans Klein Ovink i Mirosława Nuckowska-Chojecka.
Hans Klein Ovink był przede wszystkim tym, który w czasopiśmie dwóch kultur, dwóch języków i dwóch bardzo różniących się mentalności starał się o obiektywizm spojrzenia. Siłą Mirki Chojeckiej było przekazywanie czytelnikom osobistego doświadczenia, w tym o znaczeniu już historycznym. I tu trzeba wymienić cykl tekstów o stanie wojennym, w tym wspomnienia z obozu internowania Sławomira Chojeckiego. Udostępnione Joannie z domowego archiwum druki pocztowe, które wysyłali internowani w Białołęce pozwoliły jej na ich treściową analizę. W drukach tych odnalazła również to, co jest bronią równie silną jak karabiny – parodię i ośmieszanie. Humor polityczny bardzo sobie zresztą ceni, a z późniejszych numerów wymienia humoreskę Sławomira Magali o jego własnym spotkaniu z Gorbaczowem na uniwersytecie Erazama w Rottrdamie zatytułowaną „Urbi et Gorbi”.
Zupełnie inny, bardzo osobisty charkter ma wydana wspólnie z Elżbietą Wichą-Wauben (również publikującą w „Biuletynie”) książka o tytule: „Słowa w obcym języku. Dwa holenderskie dzienniki”. To zapisywane oddzielnie wrażenia i emocje, jakie były udziałem obu autorek przez sześć miesięcy roku 2000.
Joanna ciągle coś pisze, bo – jak mówi – nie potrafiłaby inaczej. Jeszcze przed wakacjami nakładem wydawnictwa Liverse w Dordrechcie ukazał się zbiór jej małych form prozatorskich zatytułowany „Ik ben geen weduwe”. Polecamy serdecznie tę książkę i czekamy z niecierpliwością na następne artykuły w „Biuletynie PNKV”!
Artykuł o Joannie Paszkiewicz autorstwa Grażyny Gramzy ukazał się w Biuletynie PNKV, nr 3, s. 24–26
Grażyna Gramza – pracuje w Talen Training Centrum w Soest, autorka książki „Kulturalno-edukacyjna aktywność środowisk polonijnych w Holandii w latach 1989-2019”. Aktywna w promowaniu kultury i języka polskiego za granicą (m.in. w projekcie „Ik spreek Pools”). W Holandii publikuje w kwartalnikach Polsko-Niderlandzkiego Stowarzyszenia Kulturalnego oraz Pools Podium.